Wobec
zalewu wszechobecnej abstrakcji, często nie najwyższego lotu
(mówiąc wprost malarskiej podpuchy), często marzy się oglądanie
„normalnych” obrazów. Takim twórcą jest mieszkający w Orlando
(Floryda, USA) Matthew Cornell. Maluje od polowy lat 90.
W jego obrazach dominuje morze, jako
symbol tworzenia i jednocześnie niszczenia.
Morski
czy oceaniczny krajobraz jest przestawiony jest najczęściej bardzo
dramatycznie, ale formaty są małe. Ma to na celu jakby zbliżenie,
interakcję między sztuką a odbiorcą.
Nie
ma tu ludzi, jest wyidealizowany świat, w którym znów rządzi
natura.
W
jego twórczości nie brakuje również pełnych świtała i kolorów,
kontemplacyjnych pejzaży z okolic Appalachów. Obojętnie co maluje,
zawsze jest to dzieło na wskroś realistyczne, kwintesencja
malarstwa.
Ewenementem jest jego autoportret.
Matthew
Cornell źle się czuje w dużych miastach. Sześć lat studiował w
Los Angeles, ale nie mógł się przyzwyczaić do tempa i sposobu
życia.
Ani trochę mnie to nie dziwi, że lubi spokój, naturę i ucieka od hałasu wielkich miast. Jego obrazy są pełne tajemniczej nostalgii, melancholii. A autoportret, tylko mnie w tym utwierdza. Twarz - marzyciela, tęskniącego
OdpowiedzUsuńza lepszym, innym - światem.